W Nowym Jorku możesz zjeść za dolara, a możesz zjeść za setki zielonych papierków. Na ulicy pełno trucków z hotdogami, preclami i pizzą za 99 centów. Wybaczcie, ale nie jadłam nic z tych frykasów z bardzo prozaicznego powodu. Ponieważ wychodziłam z harlemskiej sypialni z samego rana, wracałam późno wieczorem, a na mieście po prostu nie ma publicznych toalet, dlatego jedzenie z „ulicy” pozostawiłam dla prawdziwych twardzieli, jeśli wiecie co chcę powiedzieć.
Przyznać muszę, że we wszystkich miejscach, w których byłam jedzenie było po prostu pyszne. Nigdzie nie było, tzw. bylejakości, ze względu na turystów, którzy są i pewnie drugi raz nie trafią ponownie w to samo miejsce. Ale coś co naprawdę bardzo wyróżnia restauracje tam to obsługa. Absolutnie nigdzie, nigdy nie widziałam takiego poziomu obsługi jak tam. Nie zawsze chodzi o kompetencje ( choć to nie zawodziło), chodzi raczej o wrodzony luz, empatię, zainteresowanie klientem, uśmiech, serdeczność. Ci ludzie po prostu lubią swoją pracę, a praca w usługach nie jest niczym poniżającym – jak to czasem u nas jest odbierana.
Trzeba uczciwie oddać, że obsługa w lokalach praktycznie zarabia tylko z napiwków, dlatego stanowią one ważną część całych kosztów. Napiwki stanowią 15-20 % ceny całego zamówienia. Czasem jest ona doliczona do rachunku( warto sprawdzić !), jeśli nie jest trzeba osobno doliczyć odpowiednią kwotę. W ogóle zauważyłam, że w jest tam przerost zatrudnienia, szczególnie w usługach np. stolik w restauracji obsługuje 2-3 kelnerów, a w Starbucku za ladą 30- metrowego sklepu stało 8 (!) sprzedawców. Sprawia to, że nie ma nerwowości, ganiania z wywieszonym językiem, zestresowania, że z czymś się nie zdąży – a przynajmniej takie to robi wrażenie. Byłam pod ogromnym wrażeniem obsługi i tego obopólnego szacunku w relacji: klient – kelner, ale o tym jeszcze kilka słów później.
Big size – och, wiele rzeczy jest tam słusznych rozmiarów, począwszy od wielkich samochodów na ulicy, po olbrzymie porcje w lokalach ( oczywiście nie we wszystkich). To po prostu było MUST GO, pójście do typowej amerykańskiej śniadaniowni. Do miejsca, gdzie dolewają lurowatą kawę, robią pancake’i ( które nazywają się flap jack) i na śniadanie podają jajko sadzone ze słodkimi ziemniakami. Porcje są wręcz oszałamiająco wielkie i mają z pewnością kilka tysięcy kalorii. I tu taka ciekawostka – w nowojorskich lokalach w karcie dań, przy każdej pozycji podawana jest wartość kaloryczna – genialne! Bananowy shake o smaku odżywki dla pakerów, przyniesiony został w szklance i dodatkowo … w kubełku, które pomieściłoby kolejne 2 szklanki. Porcja flapjacków, to 4 placków wielkości dużego talerza podawana z masłem i syropem klonowym. Zresztą Amerykanie są chyba zbyt pragmatyczni i nigdzie, nawet w ekskluzywnej restauracji nie piłam kawy w małej filiżance tylko w kubku! Filiżanka to po prostu zbyt mała pojemność jak dla nich.
Wszędzie pełno jest meksykańskich knajp i to chyba nie tylko ze względu na potężną falę nielegalnych emigrantów z Meksyku, ale na to, że Amerykanie po prostu bardzo lubią taki rodzaj kuchni. W zasadzie w każdym lokalu jest specjalny stand z recepcją, która kieruje do stolika i realizuje zewnętrzne zamówienia. Ponoć nowojorczycy nie gotują w swoich kuchniach, dlatego nie dziwi fakt, że praktycznie wszystkie lokale wieczorami pękają w szwach. Nie ma chyba lepszej atmosfery w knajpie, kiedy to wszystkie stoliki są zajęte, w powietrzu unosi się zapach pysznych dań i gwar wesołych rozmów, a w tle gra muzyka na żywo. Ceny ? No cóż ceny jak w Polsce tylko w dolarach, taka jest najprostsza reguła. Lunch, śniadanie w cenie ok 15 -20 $ za osobę, do tego napoje, podatek i oczywiście napiwki. Średnio kolacja dla dwojga to koszt ok 70 – 80 $ i mówimy tu o opcji „bez szaleństw”.
Wszystkie przewodniki mówią, że warto, a nawet trzeba wdrapać się windą na jeden z najwyższych punktów widokowych i napawać się wspaniałym widokiem miasta. Najbardziej znane są 3 takie miejsca: najsławniejszy Empire State Building, najnowszy The One, oraz mniej popularny Top of the Rock, czyli punkt widokowy w Rockefeller Center. Koszt takiej atrakcji to cena od 30 – 60 $, w zależności od obiektu, oraz od dodatkowych opcji. Czy warto? Moim zdaniem średnio. Widoki piękne, ale jakby już znane, niestety stanie w tych wszystkich kolejkach, oczekiwanie na wjazd windą, security kontrole, po prostu odbierają spontaniczności temu wydarzeniu. Ponoć podobna sytuacja jest ze Statuą Wolności, którą najlepiej widać z okrążających ją promów, na których wszyscy chcą tylko zrobić zdjęcia. Wejść na nią mogą nieliczni, gdyż dziennie wpuszczanych jest tam zaledwie 300 zwiedzających.
Podobnie z Central Parkiem, oczywiście piękny park i warto tam choć zamoczyć stopę, ale jednak nijak ma się do kameralnych, bogatoroślinnych parków jakie u nas. Central Park jest miejską dżunglą dla nowojorczyków, ale nazbyt uporządkowaną i jałową. Znajdują się tam np specjalne dwupasmowe uliczki dla biegaczy i rowerzystów ze światłami (!) Intymna randka ? Lepiej poszukać czegoś innego! I znów pozwolę sobie w tym miejscu przypomnieć, o absolutnym braku publicznych toalet, które każe nam turystom stawiać sobie bardzo przyziemne pytania „ albo nie pijemy albo sikamy”.
Jest jednak miejsce, które absolutnie polecam i jest to Broadway!. Przyznać muszę, że długo podnosiłam szczękę z podłogi po przedstawieniu „Król Lew”, na jakie zabrała mnie Linda. Wszak to bajka, ale nadzwyczajne kostiumy, choreografia, taniec, śpiew, wielowymiarowa scena, światła, orkiestra i wspaniali aktorzy, w tym dwójka dzieci ( niczym z baśni Disneya) powaliły mnie na ziemię. Mogę śmiało powiedzieć, że do tej pory nie widziałam niczego równie dobrego jak to przedstawienie, nie wliczając oczywiście teatru tańca Piny Bausch w Wuppertalu, no ale to zupełnie inna konkurencja. Sala wypełniona do ostatniego krzesełka, przedstawienia 3-4 razy dziennie i tak od kilkunastu lat. Bilety wahają się od 50 -200 $, to zależy od daty, godziny i okazji. Z pewnością jest to coś, o czym trudno zapomnieć. Gorąco polecam.
Oprócz napiwków pod uwagę trzeba wziąć też podatki, które nie są podawane przy towarze w sklepie, a stanowią dopiero zaskoczenie przy kasie. Podatki, w zależności od stanu są różne. Podobnie jest w restauracjach, o podatku dowiesz się dopiero płacąc. Podatek ma wysokość pomiędzy 5-9 %, natomiast w sklepach odzieżowych naliczany jest dopiero wtedy, kiedy wydasz więcej niż 100$. Fakt trochę to dziwne i warto być przygotowanym na niespodzianki.
Jest też coś co bardzo zawróciło mi w głowie i dało dużo do myślenia. Chodzi o amerykańskie podejście do życia. Zakochałam się w ich luzie i niezwykłej, zupełnie nam obcej umiejętności small talk’u. To właśnie small talk, od którego się zaczyna ich „How are you” jest absolutnie niezwykły, rozbija konwenanse, wpuszcza powietrze, zbliża rozmówców. Do tej pory wydawało mi się, że „How are you” to pusty tekst, który po prostu wypada powiedzieć (tak uczyli w szkole i na każdym kursie języka angielskiego). Moja wizyta w NY zupełnie zmieniła moje myślenie o tym i baczniej przyjrzałam się ich wzajemnym relacjom. To zwykłe „How are you” sprawia, że odzywamy się do każdego, czyli do gościa co zamiata liście, do pani co pilnuje obrazów, do kelnera, do sprzedawcy. Po tym zwrocie następuje jeszcze krótka wymiana bieżących tematów, ale już to sprawia, że … zauważamy drugie człowieka.
Niestety, kto z nas zagada śmieciarza, kioskarza, budowlańca, sąsiada tekstem „co u Ciebie”? Prawie nikt ! A to zwykłe zagadanie sprawia, że ta druga strona czuje się zauważona i ważna! Przyznam Wam się szczerze, że nie widziałam tam ludzi cierpiących w pracy, jakakolwiek by ta praca nie była. Może dlatego, że czuli się docenieni ?
Podam przykład: kiedy to siedziałam w Central Parku i jednej z joggingerek zagubiła się torba z jedzeniem. Pytała przechodniów, pytała też pana grabiącego liście i opróżniającego kosze, czy może nie widział jej torby. Niestety po torbie nie było śladu, ale w osłupienie wprowadziła mnie ich rozmowa. Pani powiedziała, że codziennie biega w Central Parku i widzi go jak ten Pan dba o czyste alejki i jego praca jest fantastyczna. Po wielokroć dziękowała mu i doceniała jego pracę, dodając na końcu, że dzięki jego pracy ona może swobodnie biegać! Przyznajcie, że dialog taki w naszej szerokości geograficznej jest praktycznie niemożliwy, wręcz przeciwnie tego typu prace nastawione są na drwinę. Podobnych sytuacji było wiele, dlatego Pan grabiący liście chodził z podniesioną głową, Pani w broadwayowskim teatrze w toalecie, nawijająca papier była zadowolona, kiedy każdy ją zagadywał, czuła się po prostu potrzebna.
Kolejną sprawą jest ich optymizm i prostolinijność, i to, że szklanka jest zawsze do połowy pełna. Podziwiam też to ich poczucie bycia najlepszym, albo chęć bycia najlepszym. Po wielokroć słyszałam zdanie, które można by streścić: nie ważne co robisz, ale rób to najlepiej jak umiesz.
Praca dla nowojorczyków jest bardzo ważna i zdecydowanie pochłania ich całe życie. Pewnie to też specyfika regionu.
To miasto jest szybkie i głośne. Miasto dla ludzi sukcesów, choć nie brakuje bezdomnych wyciągających dłonie po każdego centa. To miasto dla ludzi, którzy wolą psy niż dzieci ( widziałam zdecydowanie więcej ludzi z ultrawypielęgnowanymi psami niż ludzi z małymi dziećmi lub z wózkami – tych nie widziałam praktycznie wcale). To miasto, które codziennie może mieć inny kolor i smak. Miasto, które jest wielkim planem filmowym, a ty stajesz się bohaterem swoich najodważniejszych snów. Miasto które dodaje skrzydeł, inspiruje, pobudza wyobraźnie i sprawia, że chcesz tylko więcej. Miasto milionerów i biedaków. Sukcesów i porażek. Dla wielu, przed dziesiątkami lat było obietnicą lepszego życia. I wiecie co… nic się nie zmieniło. To właśnie magia tego miasta.